Skip to main content

Dzień dobry! W końcu bierzemy na warsztat pierwszą rundę tegorocznych play-offów, ale nieco zmieniamy format śliwek i robaczywek. Tradycją roku poprzedniego, zamiast przyjętego od lat podziału, analizuję poszczególne pary i w nich wyodrębniam dobre i złe rzeczy, które tam się wydarzyły. W tej części Wschód. Zapraszam!

– Chciałbym zacząć od tego, że znakomite są tegoroczne play-offy! Heat, którzy dostali się do postseason dopiero po play-inie jako ósemka, wyeliminowali Bucks, którzy jako jedynka w skali całej ligi byli murowanym faworytem do tytułu. Dalej, również po play-inie, Lakers z siódmego miejsca, pokonali drugich na Zachodzie Grizzlies. Z kolei Warriors, z szóstego miejsca, po siedmiomeczowej wojnie, pokonali trzecich po sezonie zasadniczym Kings. No i na koniec, może nie sensacyjnie, ani nie niespodziewanie, ale czwarci Cavs nie dali rady piątym Knicks. Szczegóły poniżej.

Milwaukee Bucks – Miami Heat (1:4)
Śliwki:
Jeszcze pytasz? Jimmy „pierniczony” Butler. Jego liczby za tę serię, to jakiś obłęd – 37,6 punktu (prawie 60% z gry, 44,4% za trzy), 6 zbiórek, 4,8 asysty, 1,8 przechwytu. 56 punktów w meczu czwartym, 42 w piątym. A oprócz tego 35, 25 i 30 punktów w pozostałych meczach. Siedziałem i trochę zastanawiałem się nad kolejnymi zdaniami. Chciałbym napisać o nim coś, co najlepiej obrazowałoby jego postać, nie tylko w tej konkretnej serii. Wyszło mi coś takiego – Jimmy nie jest ani najszybszym, ani najsilniejszym, ani najwyżej skaczącym graczem NBA. Nie jest też najlepszym jej strzelcem. I tu Ameryki nie odkrywam. Ale Jimmy ma w sobie coś, co ma tylko garstka graczy w NBA. To jest przekonanie we własnej głowie, że nawet jeśli nie jest najlepszy na boisku w danym starciu, to zawsze gdy na boisko wyjdzie, bez względu na to, kto jest po przeciwnej stronie, Jimmy może zaprowadzić swoją ekipę do wygranej. To nie jest cecha, której możesz się nauczyć. Albo ją masz, albo nie. No i oczywiście ciężka praca, która zabiera lęk. Jeśli z ręką na sercu możesz spojrzeć sobie w oczy w lustrze i powiedzieć, że jesteś gotowy na każdą ewentualność, bo każdą z nich przećwiczyłeś tysiące razy na treningu, to nic cię nie zaskoczy. Taki wewnętrzny spokój u lidera, to skarb dla całej drużyny. Jasne, raz wygrywasz, jak w game 5 z Bucks, raz przegrywasz jak w game 7 z Celtics rok temu. Ale nigdy nie pękasz, nigdy nie przerasta cię chwila. Podejmujesz decyzje i żyjesz z ich konsekwencjami. Napisałem, że Jimmy nie jest najlepszy w lidze w poszczególnych aspektach gry. Nie odczytuje tego, jako brak szacunku, bo Jimmy sam o sobie mówi w taki sposób. Ale by być sprawiedliwym, trzeba podkreślić, że w jego grze praktycznie nie ma mankamentów. Dwa lata temu napisałem „gdyby organizacja Miami Heat była człowiekiem, to… byłaby Jimmy’m Butlerem. Heat go uwielbiają, on uwielbia Heat.” Miło mi, że ostatnio coach Spo potwierdził te słowa.

Duncan Robinson. Zagadkowym było dla mnie to, co działo się z nim w tym sezonie. Zakurzony na ławce, poza główną rotacją. Tylko 42 rozegrane mecze, w nich tylko jeden start. 37% z gry, 32,8% zza łuku. A tu nagle szast, prast i znów stał się potrzebny. 14 trójek (na 19 prób!) w pięciu meczach. 20 punktów w trzecim starciu. Ciekawy przypadek gracza, który mógłby być znakomitym zawodnikiem „3&D”. Problem jest taki, że jego brak „D” za bardzo niweluje wybitne „3”.

Gabe Vincent. Nieprzyzwoitym byłoby chcieć od niego czegoś więcej. 13 punktów, 5 asyst, prawie trzy celne trójki na mecz. Dużo serca zostawia na parkiecie. Lubię tego typu graczy.

Kevin Love. 18 punktów (4/7 za trzy), 8 zbiórek w meczu otwarcia oraz 15 punktów (5×3), 12 zbiórek w starciu kończącym serię. Jego odejście z Cavs w trakcie sezonu było dla mnie dość dziwne (ale o tym później).

Całe Miami Heat. Coś jest w tej organizacji, co każe mówić i myśleć o nich z szacunkiem, niekiedy nawet podziwem, a czasem też i strachem. Pisałem o tym wiele razy. Mam taką swoją małą teorię spiskową odnośnie tych play-offów. Wiesz, lubię teorie spiskowe. Chcesz posłuchać? Brzmi ona tak – Heat celowo podłożyli się w play-inie Hawks (wyglądali w tym meczu fatalnie), żeby uniknąć spotkania się na dzień dobry z Bostonem, z którym nikomu nie gra się łatwo. Po przegraniu z Atlantą, automatycznie zepchnęli się na ósme miejsce i matchup z Bucks, z którymi wygrywali w bańce na Florydzie. Tak wiem, wybieranie między Bucks, a Celtics, to jak wybieranie między dżumą, a cholerą, ale cholera, jeśli myślisz w szerszym kontekście, jeśli wchodzisz do postseason, żeby wygrywać, a nie tylko „powalczyć” jak kiedyś Magdalena Grzybowska, to nie możesz nie rozważać scenariusza, w którym by wejść do finałów konferencji musisz w pierwszej rundzie pokonać kogoś arcytrudnego, czyli Boston/Milwaukee, a w drugiej…no właśnie, przy scenariuszu z Celtics, byliby to 76ers, a przy scenariuszu z Bucks wygrani rywalizacji Knicks/Cavs. Przy całym szacunku dla tych drugich, wybieram ich, a nie 76ers. Więc nie do końca chodziło tu, że Heat „wolą” Bucks od Celtics, tylko o trochę łatwiejszą drogę do ewentualnych finałów wschodu. Koniec teorii, która nie musi być prawdziwa.

Giannis Antetokounmpo. Za te słowa mądrości.

Zanim przejdę do treści, pozwolę sobie na parę zdań analizy samej sytuacji, bo ta dla mnie też jest ważna. Pamiętajmy o okolicznościach. Pytanie pada dosłownie kilka chwil po tym, jak Bucks odpadli z dalszej rywalizacji. Giannis słyszy niełatwe pytanie, łapie się za głowę, zbiera myśli i zaczyna. I to jest dla mnie kapitalna sekwencja. Miałby dobre wytłumaczenie do zlekceważenia pytania, do przejechania się po pytającym, do agresywnego tonu. Nie robi tego. I to samo w sobie jest wielkie. Zaczyna od lekkiej wycieczki osobistej do dziennikarza. Mimo że nie jest ona za bardzo inwazyjna, to Giannis sam siebie hamuje i przechodzi na ogólny, neutralny kurs. To też jest świetne.
Owszem, w skali ogólnej, najlepsza drużyna ligi po sezonie zasadniczym, odpadająca już pierwszej play-offs, to porażka. Ale w szerszym kontekście, to kolejna nauka w szkole życia. Znamienne jest dla mnie to, że Giannisa wychwalają tutaj zawodowi sportowcy i trenerzy różnych dyscyplin, a fani z przysłowiowej kanapy, w znaczącej liczbie, biorą to za „pierd..lenie”. Dostrzegacie zależność?
A swoją drogą, to pytanie wcale nie było złe. Było bardzo zasadne biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.
Próba porównania dążenia do celu zawodowego sportowca z ambicjami przedstawiciela „zwykłego” zawodu wcale nie jest pozbawiona sensu. Owszem, dziennikarz Eryk nie ma co roku play-offów, nie walczy o mistrzostwo, ale ma jakieś zawodowe marzenia, cele na każdy kolejny rok. Jeśli nie osiąga tego, w ramach czasowych, jakie sobie nakreślił, to czy można mówić, że zawiódł, że przegrał? Może i można. Ale można też powiedzieć, że jest bogatszy o nowe doświadczenia, jest dalej sam ze sobą, bliżej swojego celu. Jaki by on nie był.
Tobie może nie, ale mi Giannis bardzo tutaj zaimponował.

Robaczywki:
Bucks. Myślę, że mimo wszystko, ekipa z Milwaukee powinna była to wygrać. Nie jestem tu od tego, żeby krzyczeć, że Mike Budenholzer musi odejść, ale, no kurczę, chyba musi (napisałem to kilka godzin przed oficjalną wiadomością o jego faktycznym zwolnieniu). Bud to znakomity trener „systemowy”. Ma swój plan, swoją strategię i tego się trzyma. Za wszelką cenę. Nawet, jeśli ta „wszelka cena”, to odpadnięcie z play-offów. Żyjesz i umierasz swoim żelaznym systemem. Jeśli zdobywasz tytuł, jak w 2021 roku, to na końcu wyglądasz jak Napoleon. Jeśli przedwcześnie przegrywasz, kurczowo trzymając się swoich schematów, to wyglądasz jak uparty osioł. Przypomnę tylko, że gdyby KD nosił buty (dosłownie) rozmiar mniejsze, to Nets, a nie Bucks przeszliby drugą rundę, a wtedy na 100% Bud straciłby pracę. Budenholzer nie lubi, lub nie potrafi, a może jedno i drugie, robić usprawnień w trakcie trwających serii. Swego czasu, jako coach Hawks, został zniszczony przez Cavs LeBrona, bo z uporem maniaka nie reagował na to, jak Kawalerzyści zasypywali Jastrzębie trójkami. W czterech meczach, drugiej rundy play-offs 2016 roku, Cavs trafili aż 77 razy zza łuku. Coach Bud i wtórujący mu zawodnicy Hawks twierdzili, że trzymali się założeń sprzed serii i sądzili, że gracze Cleveland w końcu przestaną trafiać. Nie przestali.
W meczu czwartym w Miami, Bucks prowadzili 101:89 niemal dokładnie w połowie czwartej kwarty. Przegrali 114:119. W starciu piątym, ostatnim, w czwartą ćwiartkę wchodzili z prowadzeniem 102:89. Mecz przegrali po dogrywce 128:126. W końcówce nie podwoili Jimmy’ego, a gdy stracili punkty na dogrywkę, nie wzięli czasu, choć go mieli i potrzebowali go wziąć.
Wymowne jest też dla mnie to, że po zakończonej serii, Giannis mówił, że powinien był kryć Butlera. Może to taki delikatny sygnał w eter, że pewne wydarzenia na parkiecie nie spotkały się z pewnymi reakcjami i usprawnieniami.

Cleveland Cavaliers – New York Knicks (1:4)
Śliwki:
Knicks. Zagrali twardy, zdyscyplinowany i skuteczny basket i zasłużenie wygrali tę serię.

Jalen Brunson. 24 punkty, 4,2 zbiórki, 4,8 asysty, 2,2 przechwytu za serię. Za każdym razem, gdy Brunson robi coś dobrego na boisku, w Dallas umiera jedna panda. Poważnie, nie kłamię. Mark Cuban wali pięścią w stół, a Luka Doncic jest najzwyczajniej w świecie wkur..ony. Mogli mieć u siebie Brunsona, tak normalnie, za pieniądze. Mogli mieć jego plus całą swoją nienaruszoną rotację i draftowe dobra. A mają Kyrie’ego Irvinga, którego a) za chwilę mogą już nie mieć, b) oddali za niego świetnego skrzydłowego Doriana Finney-Smitha i wybór w drafcie, c) nawet jeśli sufit Irivina jest wyżej, niż ten Brunsona, to podłoga Brunsona jest tak wysoko, że w tej chwili wolę konkrety od mrzonek. Plus piwnica Irvinga, to japoński horror. Lepiej tam nie wchodzić. A w piwnicy Brunsona masz normalnie rower, kiszone ogórki narty ojca.
Teraz już tak będzie, że za każdym razem jak dobre rzeczy na boisku będzie robił Brunson, to będzie trzeba odnieść to do sytuacji w Dallas. A jak ta dobra gra odbywa się kosztem Cavs, to już w ogóle mamy wielopoziomowe rozważanie.

Josh Hart. Drugi zbierający Knicks. Dużo inteligentnych decyzji na boisku. Widać, że odżył w Nowym Jorku.

Robaczywki:
Cavs. Ależ przydałby im się jakiś skrzydłowy, który dałby im trochę spacingu rzutami za trzy, trochę doświadczenia, kilka punktów. Ja wiem, no taki może Kevin Love? Nie rozumiałem sensu wykupowania jego kontraktu w trakcie sezonu. A ta seria jeszcze bardziej dobitnie pokazała, że nie był to dobry ruch. Nie twierdzę, że Cavs byli o jednego Love’a od pokonania Knicks, ale twierdzę, że jego obecność bardzo by się przydała. Mitchell i Garland mieliby ociupinkę łatwiej atakować obręcz, gdy na obwodzie rzutem groziłby Love. Cavs pozwolili mu odejść ot tak. Ten przeszedł sobie do Miami, z którymi Cavs by się starli w drugiej rundzie, gdyby przeszli Nowy Jork. Sportowo i biznesowo, to nie miało sensu. Wiem, że Cavs chcieli wzmocnić się na pozycji skrzydłowego. Wiem też, że odejście Love’a mogło być swego rodzaju podziękowaniem mu za wszystkie dobre lata i pozwoleniem mu odejść do ekipy z aspiracjami wyższymi, niż tylko pierwsza runda. O ile faktycznie tak bardzo chciał odchodzić. Ale mimo wszystko, gdybym był w zarządzie ekipy z Ohio, to zrobiłbym wiele, by nakłonić go do zostania, albo spróbował spakować go w jakiś większy pakiet za kogoś lepszego i jeśli już miałbym go gdzieś słać, to na Zachód. Wiem, że to się łatwo pisze, a realia w NBA są trudne. Wiem to. Ale wyszło, jak wyszło i to oceniam. Love zasilił szeregi rywala, a w Cavs zostawił po sobie lukę. Niestety nie Doncica.

Donovan Mitchell. Podobało mi się usprawnienie, jakiego dokonał w swojej grze między meczami jeden i dwa. W pierwszym oddał aż 30 rzutów (trafił 14), zdobył 38 punktów, ale Cavs przegrali. W drugim, wygranym, oddał tylko 11 rzutów (trafił 6), ale za to zaliczył 13 asyst, a Cavs wygrali. I to w zasadzie tyle, co mi się u niego podobało. To są rok po roku kolejne play-offy, w których „Spida” nie dostarcza. W tamtych, w Jazz, miał fatalną mowę ciała. Tu aż tak źle nie było. W ogóle nie było źle. Po prostu nie było tak dobrze, jak powinno było być, mając na uwadze, że mówimy o graczu formatu All-NBA (jestem przekonany, że dostanie się do którejś z trzech piątek za ten sezon), który zaliczył bardzo dobry sezon w Cleveland. Tylko 5/18 z gry w meczu czwartym, który był przełomowy dla tej serii. Gdyby Cavs wyrównali na 2:2, to mogła być jeszcze z tego seria. 1:3 było gwoździem do trumny tej rywalizacji. Prawie 4 straty na mecz, tylko 29% zza łuku, tylko 18 oddanych rzutów wolnych w całej serii.
I pomyśl teraz o tym – Knicks byli z wielu stron krytykowani za to, że nie dopięli wymiany po Mitchella. Ale za to podpisali Brunsona. Los postawił naprzeciwko siebie te dwie organizacje. I co? No właśnie. Knicks są dobrzy, a mogą być jeszcze lepsi, bo mają nieruszoną całą swoja rotację i wszystkie swoje wybory w drafcie na najbliższe lata. W tak komfortowej sytuacji nie byli od 20 lat. Pisałem o tym miesiące temu, gdy ludzie robili memy jak to Knicks znów spieprzyli temat.

Boston Celtics – Atlanta Hawks (4:2)
Przy tej serii mam kilka zbiorczych śliwkowo-robaczywych przemyśleń. Celtics wyglądali na bardzo mocnych w pierwszych dwóch meczach. Z kolei Hawks bardzo źle. Szczególnie z Trae Youngiem z piłką. Oczami wyobraźni można było zacząć roztaczać wizje najbliższej przyszłości dla klubu z Atlanty. Przyszłości, która nie wyglądała zbyt kolorowo. Więcej pytań, niż odpowiedzi. Ostatecznie, po tych sześciu starciach, obraz Jastrzębi nie jest aż taki zły. Wygrali mecz trzeci oraz piąty. Ten drugi na wyjeździe, po walce, po dobrym meczu Younga (38 punktów, 13 asyst). Gdybym był Hawks, to cieszyłbym się z takiego obrotu spraw. Ale mimo wszystko odbierałbym bardzo chętnie telefony w sprawie pytań o dostępność Younga. Nie lubię tego typu grania, nie lubię tego typu liderowania. Fakt, że ta seria trwała sześć jakichś tam meczów, a nie cztery brzydkie, to jakby znalezione na chodniku pieniądze przez GMa Hawks. Próbowałbym uwolnić się z Younga i jego kontraktu, szczególnie teraz, kiedy jego wartość jeszcze jest w miarę wysoka. Z nim jako liderem problem będzie zawsze taki sam – żyjesz i umierasz jego rzucaniem. To nie jest recepta na mistrzostwo. Steph jest tylko jeden. Zawsze, w mniejszym lub większym stopniu, będzie trzeba chować go w defensywie. A rywale, w różnym zakresie, zawsze będą go tam szukać. Z nim jako liderem, walka o play-offy jest sufitem tej drużyny.
Z kolei Boston też pozostawił po sobie pewien niesmak w ustach i na nowo otworzył pytania, które zadawaliśmy w przeszłości. W 2021 napisałem coś takiego: „Ale, co najważniejsze, co najbardziej mnie rozczarowuje w tej drużynie, to Jaylen Brown i Jayson Tatum. Mam trochę problem z ich oceną. W moich oczach są trochę za grzeczni, za mili, brakuje im odrobiny boiskowego draństwa, cwaniactwa, ale w pozytywnym tych słów znaczeniu. Być może moją ocenę zniekształca trochę fakt, że przecież z nimi na pokładzie, Celtowie dwa razy grali w Finałach Konferencji w odstępie trzech lat, raz (w 2018) byli dosłownie o parę posiadań od zablokowania LeBronowi wejścia do Finałów. Może oni wcale nie są tak dobrzy? Może potrzebują nad sobą jednego samca alfa, bo obaj są beta? Może, jeśli chodzi o sufit ich możliwości, obaj mogą być maksymalnie drugimi opcjami w elitarnej drużynie? Sam nie wiem. Bo z drugiej strony, to jeszcze młodzi chłopcy.”

No i niby poprzedni sezon pokazał, że mogą bić się o tytuł, ale…ale czy aby na pewno? Zostawiam to pytanie otwarte, bo to nie czas i miejsce, żeby teraz wracać do ostatnich finałów.
Za to jest to dobry czas i dobre miejsce, żeby powiedzieć, że brakuje mi u panów „J” instynktu zabójców. Coś, co ma np., Jimmy. Jak widzisz, że rywala boli noga, to go w nią kopiesz. Oczywiście w przenośni. Jak dorwiesz się do gardła ofiary, to już nie puszczasz. Panowie „J” zbyt często puszczają. Jak już Jimmy został tu przywołany, to przypomina się zeszłoroczna seria Celtics-Heat. Bostończycy kontrolują mecz siódmy (nie mówiąc o porażce u siebie w game 6), a potem dzieje się cała seria rzeczy, która sprawia, że Butler, na jednej zdrowej nodze, jest o jeden rzut, o kilka centymetrów od wysłania Bostonu na wakacje. Ta seria z Atlantą była trochę niepokojąca patrząc z bostońskiej perspektywy. Mając oczywiście na uwadze, że tak ekipa celuje w mistrzostwo. Bo awans do drugiej rundy, tak w próżni, to zawsze jest coś wielkiego.

Philadelphia 76ers – Brooklyn Nets (4:0)
Śliwki:
– Dla 76ers, że zamknęli serię w czterech meczach. Gdy jedna ekipa prowadzi do zera, starcia trzy i cztery bywają trudne. Te też były, a Szóstki dały radę to wyciągnąć na swoją stronę.

Tyrese Maxey. 21,8 punktu, 5 zbiórek, 1,8 asysty, 1,5 przechwytu. 15 celnych trójek (50%). Był najlepszym strzelcem drużyny w tej serii, zastrzykiem energii, której 76ers potrzebowali.

Tobias Harris. „Ciche” 20,3 punktu, 8,8 zbiórki i 2 asysty na mecz. 56,7% z gry, 57% zza łuku.

– Zapytasz może czemu nie wyróżniam Bridgesa? No cóż, skoro już pytasz, to odpowiem. Jak dla mnie, jest to idealny przykład na to, czym jest hierarchia talentu w NBA. Mikal Bridges, to znakomity koszykarz, skrzydłowy typu „3&D”, o którego zabijało się pół ligi podczas ostatniego trade deadline. Ale prawda o nim i o graczach tego typu jest taka, że w drużynach z mistrzowskimi aspiracjami są maksymalnie trzecimi, może nawet czwartymi opcjami. Gdy wychodzą na czoło dzieją się rzeczy, które działy się w tej serii. 23 punkty, 5 zbiórek i 4 asysty na papierze wyglądają tak dobrze, jak niedobrze wygląda 0:4 w serii. I jeszcze raz – absolutnie nic do Bridgesa. Grał na tyle, na ile potrafił. Mocno wyszedł poza swoją normalną rolę w NBA. Właśnie tego spodziewałem się i po nim samym i po tej serii. Pisałem i mówiłem to już parę razy, powtórzę i teraz. Nets, w osobach Bridgesa, Cama Johnsona i Doriana Finneya-Smitha mają teraz jedne z najlepszych trzecich-czwartych opcji w NBA. Wrzucasz ich pojedyczo do którejkolwiek z ośmiu ekip, które teraz walczą w drugiej rundzie i z miejsca dodajesz jakości każdej z tych rotacji. Gdy dasz im role wykraczające poza ich możliwości, talent i kompetencje, będziesz oglądać to, co działo się w tej serii.

Robaczywki:
– Dla sędziów za wyrzucenie Hardena z boiska za uderzenie Royce’a O’Neale’a w „pachwinę”.

Zgodzę się, że był to faul ofensywny. Niech to nawet będzie faul niesportowy. Ale dyskwalifikacja? Nie przesadzajmy. Bo jeśli tak, to kolejna robaczywka za to, że w podobny sposób potraktowany wcześniej nie został Joel Embiid. Jeśli machnięcie Hardena nadawało się na dyskwalifikację, to to Embiida jeszcze bardziej.

Joe Harris. Jedna celna trójka na 12 prób przez łącznie 44 minuty gry w całej serii.

Related Articles